sobota, 17 grudnia 2016

O istocie czucia.

Było tak, że nie byłam zdolna czuć. I nie przeszkadzało mi to w najmniejszym stopniu. Nie rozumiałam ludzi, nie potrafiłam współczuć im w nieszczęściu. Chwilowe ataki rozrzewnienia, tęsknoty, traktowałam jako przejawy słabości.

Było tak, że wpadałam w melancholię. Zachwycało mnie piękno wrażliwości, chociaż bolała. Ale była cicha i spokojna, najspokojniejsza we mnie. Była dojrzała, a nie było we mnie nic dojrzalszego, prócz pragmatyzmu. I dawałam się jej wciągać. Może z powodu nieświadomego poczucia winy, że zbyt zimno traktuję świat, że muszę to odpokutować.

Stało się tak, że się zmieniłam. Potrafię się do kogoś odnieść i wczuć. Z zaskoczeniem konstatuję, że wreszcie rozumiem. Że czuję i wiem już co czują inni. Odkrywam w sobie wrażliwość. Sporo wrażliwości, choć często tłumionej pragmatyzmem i logiką.

Jak mogłam myśleć, że jestem silna, mogąc we względnym spokoju przeżywać kolejne dni? Jak mogłam myśleć, że idąc wyprostowana, demonstruję tę siłę, skoro ciążył na mnie tylko jeden ciężar? Ten który maskowałam, ten którego się wstydziłam, bo pochodził z wnętrza.
Racjonalna wrażliwość jest piękna.
Późno to odkryłam, ale jest więcej rzeczy, które późno dla mnie nadeszły. I one mnie otworzyły.

Czuję się jednocześnie stara i młoda duchem. Czuję się jak dziecko eksperymentujące z nowymi doświadczeniami, ale wiedzące dość, by radość z nowego odkrycia przygasła po chwili. Czuję się niedojrzała i często bezradna między ludźmi, ale czasem przeraża mnie ich naiwność i dziecinada.
Superpozycja? Zawieszona między stanem wiecznego zaskoczenia i kwaśnego realizmu...

sobota, 22 października 2016

O śmiechu i uśmiechu

Śmiałam się od dawna. Z dowcipu, z filmu, książki, sytuacji. Dusiłam się na wykładach próbując nie wybuchnąć wariackim chichotem z własnego pomysłu. Śmiałam się snując chore plany. Nikt, kto znał mnie pobieżnie, prawdopodobnie nie przypuszczał nawet, że tkwię w głębokim dołku. Sama zastanawiałam się często, czy te dwie rzeczy nie stoją ze sobą w sprzeczności. I doszłam do wniosku, że między śmiechem, a uśmiechem jest przepaść.
O co chodziło dokładnie, połapałam się dopiero kiedy udało mi się wygrzebać.
Przecież śmiech przychodził na mnie z zewnątrz. „Na mnie”, to chyba dobre określenie, czasem wręcz atakował, trzeba było się przed nim bronić.

Uśmiech zrozumiałam niedawno. Wypromieniowuje z wnętrza, pojawia się na najniklejsze wspomnienie miłej chwili, drobne wzruszenie. Byłam bez niego uboga! Brakowało mi tych emocji, brakowało czegoś, co od środka zawsze będzie ogrzewać. Śmiałam się, tak, ale wewnątrz nadal chłód czekał tylko, by zająć miejsce chwilowej wesołości. Wszystko cichło, zaczynałam zapadać się w sobie.
Ilu ludzi chowa się za śmiechem z pustką... Przynajmniej o to jestem bogatsza, wiem, jak to wygląda po drugiej stronie maski, wiem jak trudno przyznać się do problemu. Jak dać bliskim sygnał, kiedy zaprzeczam mu śmiechem, a oni sami woleli wypierać przypuszczenia.

wtorek, 18 października 2016

O spełnionej nadziei...

Dzień miał wszelkie predyspozycje by być totalnie paskudnym. Wydawało się, że na każdym kroku coś mi zdycha, że każden jeden plan coś zakłóca. Balansuję na krawędzi, za którą nie chcę zajrzeć, bo boję się jednoznacznie dowiedzieć, czy mam szanse na szczęście, czy to o czym marzę może się spełnić... Czy jest tam tylko pustka. Kilka godzin męczenia siebie wzajemnie, pisane pod pulpitem wiadomości są niepełne, urwane, niedokończone. Zamieram, kiedy któraś ociera się o wyznanie, bojąc się odpowiedzieć cokolwiek, czekam na dokończenie myśli, na wyjaśnienie sytuacji. Dostaję niewiele znaczącą wiadomość. Chodzę jak we śnie, prawie nie ogarniając co się wokół mnie dzieje.
Bałam się załatwiać to przez internet, miałam zaplanowany wyjazd. I nagle dowiaduję się, że nic z tego nie będzie, że muszę być na miejscu. Chce mi się płakać z bezsilności, ale nie mogę, nie przy ludziach, otworzyć szeroko oczy i wpatrzyć się w niebo, osuszy je wiatr. Śmiech na pokaz, żeby nie rozkleić się publicznie. Byle coś robić, byle nie myśleć za dużo, dać się wciągnąć.

Wracam do pokoju, nie chce mi się już płakać, nie mam siły, pustka w głowie. Nie pustka - bigos. Telefon. Jak mogłam zadawać ten ból sobie i jej? Zadawałyśmy go sobie po równo... Serce wali mi jak głupie, nie mogę zebrać myśli, dukam, chociaż czuję, że to ten moment. Boję się wyznania, ale nie wytrzymam dłużej.
Tak.
Nie wierzę. Przyzwyczaiłam się do niepowodzeń. Przyzwyczaiłam się też, że wszystko co dobre przepada. Nagle dostaję szczęście, dostaję coś, w co nie wierzyłam długi czas, a jeszcze dłuższy udawałam, że nie wierzę. Dostaję perspektywy, motywacje, prawo planowania wspólnej przyszłości. Dostaję sens.
Nie wierzę.
Zmienia się wszystko. Nie jestem już sama, nie muszę sobie kłamać, że pragnę samotności.

poniedziałek, 12 września 2016

O tym co nieodwracalne

Boję się tego słowa, boję się takich sytuacji, chociaż zdarzały mi się relatywnie rzadko. Pamiętam tylko kilka, w których niemożność zrobienia czegokolwiek mnie po prostu uderzała. A przecież takie rzeczy zdarzają się bez przerwy, przecież „nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki”. Jakimś cudem, znając to zdanie, przez długi czas, myślałam, że można. Pomijając przypadki ostatecznie ostateczne, jak na przykład śmierć.
Ładując się w dzieciństwie w różne sytuacje, nauczyłam się, że zawsze jakoś uda mi się z nich wyplątać. Awanturę się załagodzi, zadanie domowe się nadrobi, ze szkolnej afery się pięknie wyłga. Stając przed ścianą ślepego zaułku wiłam się jak piskorz, szukając dziury, którą można by się prześlizgnąć. Cokolwiek, byle nie stać i nie czekać biernie.
A nie tak dawno, na studiach, przyszła tak zwana dorosłość. I pokazała co potrafi. Ścian jest coraz więcej i coraz mniej w nich szczelin. W sytuacji, kiedy mogę tylko czekać, rozpamiętywać co zawaliłam nie potrafię się zatrzymać w wiecznej, choćby symbolicznej, walce. Wiem, że nic nie da walenie głową w mur, wiem, że autodestrukcja w niczym nie pomoże. I wiem, że zawiniłam. Wariuję, inaczej się tego nie da nazwać, kiedy siedząc spokojnie między ludźmi, czekając na jakąś tam decyzję, myślę o tym, jakby to było wyrwać sobie z piersi mostek, unieść go zakrwawionymi dłońmi i pogryźć.

niedziela, 11 września 2016

Autoprezentacja

Pierwszego posta napisałam pod wpływem tak zwanej chwili, ale na wszelki wypadek, gdyby te owoce potrzeb odreagowania miał ktoś czytać...
Należę raczej do gatunku ludzi, którzy „widzą/czują więcej”. Ale bynajmniej nie na wyłączność i bez tendencji do wywyższenia. Mam pełną świadomość pewnych faktów, ale nie zamierzam się na nich skupiać i rozczulać, chociaż bez wątpienia rzutują na to w jaki sposób postrzegam rzeczywistość i prawdopodobnie przyjdzie mi coś to tym napisać, choćby w tej introdukcji. Są to zaburzenia osobowości i depresyjne, bez obaw, nie szukam współczucia i pogłaskania, przyznaję się dla jasności.

Kto czytał, lub słyszał o Gombrowiczu, na pewno zna pojęcie „gęby”. Nie ma sensu się jej wypierać, mam nawet kilka „gąb”, lub „masek”. Problem pojawia się kiedy sama nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, która z nich jest moją własną... Ale tak źle nie jest, nie postrzegam siebie jako kilku osób. Muszę się jednak często sama przed sobą przyznawać, że nie, to nie ja, to do mnie nie pasuje, albo wręcz przeciwnie, że chociaż wydawało mi się, że jestem inna, że (przykładowo) poezja Romantyzmu nie jest w moim stylu, myliłam się. Na osobiste pytanie np. o zainteresowania nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie. Często wpadam w pułapkę pytania „czy ja na pewno wiem, co to znaczy interesować się czymś/lubić coś/kochać kogoś?”. Chociaż czasem moje „wnętrze” przysparza problemów, w jakiś pewien sposób jestem zadowolona z jego dziwactw.
Depresja w bliżej niezidentyfikowanej postaci jest. Siedzi sobie, daje znać, ale staram się trzymać ją wewnątrz. Pamiętać o samodyscyplinie i o tym, że jako ciało plastyczne i niezdecydowane, mogę kształtować się sama. Na co dzień nie wypuszczam jej ze środka, by nie słyszeć znowu „lubię cię, ale to smędzenie mnie męczy”. Trudno.

O starych nadziejach

Stare nadzieje się zużywają. Kiedy jakaś zbyt długo leży odłogiem, schowana przed światem i samym sobą, bo z jakiegoś powodu nie chce się do niej przyznawać. Można by tu użyć poetycznych słów, takich jak kurz, klucz, blaknięcie. A do starych nadziei zwyczajnie nie chce mi się wracać, nie próbuję. Może dlatego, że nie lubię być oszukiwana. Zwłaszcza przez samą siebie. Albo nie pozwala mi na to prosty rachunek - skoro dotąd się nie spełniła, choć okazji było wiele, dlaczego miałoby być inaczej? I powoli się uczę, wykuwam reguły. Jedno z praw jest takie, że nie mam szczęścia do kart i gier losowych. Już mnie nawet nie bawią. Inne prawo jest takie, że jeśli wiele osób walczy o jedną rzecz, to z pewnością znajdzie się ktoś lepszy, komu się uda, choćby fartem. Nie wierzę w swoje szanse i rzadko próbuję takich rywalizacji, jeśli w ogóle, to bez przekonania. Nauczyłam się, że jeśli na efekty trzeba czekać długo, to pewnie i tak się ich nie otrzyma. Że jeśli się do czegoś przygotuję, czas zniweczy wszelką pracę. I tak dalej... Dopiero kiedy przychodzi mi przyznać się przed sobą ile razy się poddałam, bo nie chciało mi się własną krwią i siłą żywić przebrzydłej nadziei, zauważam, że schrzaniłam. Zwykle zauważam to zbyt późno.

To nie wszystko, bo każda z tych zasad i praw ma z drugą coś wspólnego. Wszystkie, zebrane, zmieszane i podsumowane, dają jeden wniosek. Jeśli mam jakąś nadzieję, nie spełni się. A oglądanie marzeń zza szyby boli, ale... daje pewną perwersyjną przyjemność, chociaż wiem, że to tylko złudzenie, patrzę. Wyobrażam sobie, próbuję, przebijam się, chociaż wiem, że za chwilę znów znajdę się za grubym szkłem. Wiem też, że nic nie boli tak, jak szczęście odebrane. Że o wiele dłużej tęsknić będę za czymś, czego skosztowałam, niż za sytuacją teoretyczną. Ale nie mogę nic na to poradzić, bo kto odmówiłby spędzenia miesiąca we własnym marzeniu? Mało ludzi kiedy tylko może zbliża się do skrycie kochanych osób ze świadomością, że nic z tego? Po tym wszystkim tylko gorycz, bo to nie realne. Lub obrzydzenie, wszystkim, szczególnie samym sobą, bo się nie zrobiło wszystkiego, by dotrzeć do celu. Przypomina mi się baśń o syrenie, oryginalna, bez happy endu. Stąpanie po tłuczonym szkle, by znaleźć się jak najbliżej marzeń, chociaż, mimo nadziei, ma się świadomość, jak to się wszystko skończy.