poniedziałek, 12 września 2016

O tym co nieodwracalne

Boję się tego słowa, boję się takich sytuacji, chociaż zdarzały mi się relatywnie rzadko. Pamiętam tylko kilka, w których niemożność zrobienia czegokolwiek mnie po prostu uderzała. A przecież takie rzeczy zdarzają się bez przerwy, przecież „nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki”. Jakimś cudem, znając to zdanie, przez długi czas, myślałam, że można. Pomijając przypadki ostatecznie ostateczne, jak na przykład śmierć.
Ładując się w dzieciństwie w różne sytuacje, nauczyłam się, że zawsze jakoś uda mi się z nich wyplątać. Awanturę się załagodzi, zadanie domowe się nadrobi, ze szkolnej afery się pięknie wyłga. Stając przed ścianą ślepego zaułku wiłam się jak piskorz, szukając dziury, którą można by się prześlizgnąć. Cokolwiek, byle nie stać i nie czekać biernie.
A nie tak dawno, na studiach, przyszła tak zwana dorosłość. I pokazała co potrafi. Ścian jest coraz więcej i coraz mniej w nich szczelin. W sytuacji, kiedy mogę tylko czekać, rozpamiętywać co zawaliłam nie potrafię się zatrzymać w wiecznej, choćby symbolicznej, walce. Wiem, że nic nie da walenie głową w mur, wiem, że autodestrukcja w niczym nie pomoże. I wiem, że zawiniłam. Wariuję, inaczej się tego nie da nazwać, kiedy siedząc spokojnie między ludźmi, czekając na jakąś tam decyzję, myślę o tym, jakby to było wyrwać sobie z piersi mostek, unieść go zakrwawionymi dłońmi i pogryźć.

niedziela, 11 września 2016

Autoprezentacja

Pierwszego posta napisałam pod wpływem tak zwanej chwili, ale na wszelki wypadek, gdyby te owoce potrzeb odreagowania miał ktoś czytać...
Należę raczej do gatunku ludzi, którzy „widzą/czują więcej”. Ale bynajmniej nie na wyłączność i bez tendencji do wywyższenia. Mam pełną świadomość pewnych faktów, ale nie zamierzam się na nich skupiać i rozczulać, chociaż bez wątpienia rzutują na to w jaki sposób postrzegam rzeczywistość i prawdopodobnie przyjdzie mi coś to tym napisać, choćby w tej introdukcji. Są to zaburzenia osobowości i depresyjne, bez obaw, nie szukam współczucia i pogłaskania, przyznaję się dla jasności.

Kto czytał, lub słyszał o Gombrowiczu, na pewno zna pojęcie „gęby”. Nie ma sensu się jej wypierać, mam nawet kilka „gąb”, lub „masek”. Problem pojawia się kiedy sama nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, która z nich jest moją własną... Ale tak źle nie jest, nie postrzegam siebie jako kilku osób. Muszę się jednak często sama przed sobą przyznawać, że nie, to nie ja, to do mnie nie pasuje, albo wręcz przeciwnie, że chociaż wydawało mi się, że jestem inna, że (przykładowo) poezja Romantyzmu nie jest w moim stylu, myliłam się. Na osobiste pytanie np. o zainteresowania nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie. Często wpadam w pułapkę pytania „czy ja na pewno wiem, co to znaczy interesować się czymś/lubić coś/kochać kogoś?”. Chociaż czasem moje „wnętrze” przysparza problemów, w jakiś pewien sposób jestem zadowolona z jego dziwactw.
Depresja w bliżej niezidentyfikowanej postaci jest. Siedzi sobie, daje znać, ale staram się trzymać ją wewnątrz. Pamiętać o samodyscyplinie i o tym, że jako ciało plastyczne i niezdecydowane, mogę kształtować się sama. Na co dzień nie wypuszczam jej ze środka, by nie słyszeć znowu „lubię cię, ale to smędzenie mnie męczy”. Trudno.

O starych nadziejach

Stare nadzieje się zużywają. Kiedy jakaś zbyt długo leży odłogiem, schowana przed światem i samym sobą, bo z jakiegoś powodu nie chce się do niej przyznawać. Można by tu użyć poetycznych słów, takich jak kurz, klucz, blaknięcie. A do starych nadziei zwyczajnie nie chce mi się wracać, nie próbuję. Może dlatego, że nie lubię być oszukiwana. Zwłaszcza przez samą siebie. Albo nie pozwala mi na to prosty rachunek - skoro dotąd się nie spełniła, choć okazji było wiele, dlaczego miałoby być inaczej? I powoli się uczę, wykuwam reguły. Jedno z praw jest takie, że nie mam szczęścia do kart i gier losowych. Już mnie nawet nie bawią. Inne prawo jest takie, że jeśli wiele osób walczy o jedną rzecz, to z pewnością znajdzie się ktoś lepszy, komu się uda, choćby fartem. Nie wierzę w swoje szanse i rzadko próbuję takich rywalizacji, jeśli w ogóle, to bez przekonania. Nauczyłam się, że jeśli na efekty trzeba czekać długo, to pewnie i tak się ich nie otrzyma. Że jeśli się do czegoś przygotuję, czas zniweczy wszelką pracę. I tak dalej... Dopiero kiedy przychodzi mi przyznać się przed sobą ile razy się poddałam, bo nie chciało mi się własną krwią i siłą żywić przebrzydłej nadziei, zauważam, że schrzaniłam. Zwykle zauważam to zbyt późno.

To nie wszystko, bo każda z tych zasad i praw ma z drugą coś wspólnego. Wszystkie, zebrane, zmieszane i podsumowane, dają jeden wniosek. Jeśli mam jakąś nadzieję, nie spełni się. A oglądanie marzeń zza szyby boli, ale... daje pewną perwersyjną przyjemność, chociaż wiem, że to tylko złudzenie, patrzę. Wyobrażam sobie, próbuję, przebijam się, chociaż wiem, że za chwilę znów znajdę się za grubym szkłem. Wiem też, że nic nie boli tak, jak szczęście odebrane. Że o wiele dłużej tęsknić będę za czymś, czego skosztowałam, niż za sytuacją teoretyczną. Ale nie mogę nic na to poradzić, bo kto odmówiłby spędzenia miesiąca we własnym marzeniu? Mało ludzi kiedy tylko może zbliża się do skrycie kochanych osób ze świadomością, że nic z tego? Po tym wszystkim tylko gorycz, bo to nie realne. Lub obrzydzenie, wszystkim, szczególnie samym sobą, bo się nie zrobiło wszystkiego, by dotrzeć do celu. Przypomina mi się baśń o syrenie, oryginalna, bez happy endu. Stąpanie po tłuczonym szkle, by znaleźć się jak najbliżej marzeń, chociaż, mimo nadziei, ma się świadomość, jak to się wszystko skończy.