sobota, 22 października 2016

O śmiechu i uśmiechu

Śmiałam się od dawna. Z dowcipu, z filmu, książki, sytuacji. Dusiłam się na wykładach próbując nie wybuchnąć wariackim chichotem z własnego pomysłu. Śmiałam się snując chore plany. Nikt, kto znał mnie pobieżnie, prawdopodobnie nie przypuszczał nawet, że tkwię w głębokim dołku. Sama zastanawiałam się często, czy te dwie rzeczy nie stoją ze sobą w sprzeczności. I doszłam do wniosku, że między śmiechem, a uśmiechem jest przepaść.
O co chodziło dokładnie, połapałam się dopiero kiedy udało mi się wygrzebać.
Przecież śmiech przychodził na mnie z zewnątrz. „Na mnie”, to chyba dobre określenie, czasem wręcz atakował, trzeba było się przed nim bronić.

Uśmiech zrozumiałam niedawno. Wypromieniowuje z wnętrza, pojawia się na najniklejsze wspomnienie miłej chwili, drobne wzruszenie. Byłam bez niego uboga! Brakowało mi tych emocji, brakowało czegoś, co od środka zawsze będzie ogrzewać. Śmiałam się, tak, ale wewnątrz nadal chłód czekał tylko, by zająć miejsce chwilowej wesołości. Wszystko cichło, zaczynałam zapadać się w sobie.
Ilu ludzi chowa się za śmiechem z pustką... Przynajmniej o to jestem bogatsza, wiem, jak to wygląda po drugiej stronie maski, wiem jak trudno przyznać się do problemu. Jak dać bliskim sygnał, kiedy zaprzeczam mu śmiechem, a oni sami woleli wypierać przypuszczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz