niedziela, 11 września 2016

O starych nadziejach

Stare nadzieje się zużywają. Kiedy jakaś zbyt długo leży odłogiem, schowana przed światem i samym sobą, bo z jakiegoś powodu nie chce się do niej przyznawać. Można by tu użyć poetycznych słów, takich jak kurz, klucz, blaknięcie. A do starych nadziei zwyczajnie nie chce mi się wracać, nie próbuję. Może dlatego, że nie lubię być oszukiwana. Zwłaszcza przez samą siebie. Albo nie pozwala mi na to prosty rachunek - skoro dotąd się nie spełniła, choć okazji było wiele, dlaczego miałoby być inaczej? I powoli się uczę, wykuwam reguły. Jedno z praw jest takie, że nie mam szczęścia do kart i gier losowych. Już mnie nawet nie bawią. Inne prawo jest takie, że jeśli wiele osób walczy o jedną rzecz, to z pewnością znajdzie się ktoś lepszy, komu się uda, choćby fartem. Nie wierzę w swoje szanse i rzadko próbuję takich rywalizacji, jeśli w ogóle, to bez przekonania. Nauczyłam się, że jeśli na efekty trzeba czekać długo, to pewnie i tak się ich nie otrzyma. Że jeśli się do czegoś przygotuję, czas zniweczy wszelką pracę. I tak dalej... Dopiero kiedy przychodzi mi przyznać się przed sobą ile razy się poddałam, bo nie chciało mi się własną krwią i siłą żywić przebrzydłej nadziei, zauważam, że schrzaniłam. Zwykle zauważam to zbyt późno.

To nie wszystko, bo każda z tych zasad i praw ma z drugą coś wspólnego. Wszystkie, zebrane, zmieszane i podsumowane, dają jeden wniosek. Jeśli mam jakąś nadzieję, nie spełni się. A oglądanie marzeń zza szyby boli, ale... daje pewną perwersyjną przyjemność, chociaż wiem, że to tylko złudzenie, patrzę. Wyobrażam sobie, próbuję, przebijam się, chociaż wiem, że za chwilę znów znajdę się za grubym szkłem. Wiem też, że nic nie boli tak, jak szczęście odebrane. Że o wiele dłużej tęsknić będę za czymś, czego skosztowałam, niż za sytuacją teoretyczną. Ale nie mogę nic na to poradzić, bo kto odmówiłby spędzenia miesiąca we własnym marzeniu? Mało ludzi kiedy tylko może zbliża się do skrycie kochanych osób ze świadomością, że nic z tego? Po tym wszystkim tylko gorycz, bo to nie realne. Lub obrzydzenie, wszystkim, szczególnie samym sobą, bo się nie zrobiło wszystkiego, by dotrzeć do celu. Przypomina mi się baśń o syrenie, oryginalna, bez happy endu. Stąpanie po tłuczonym szkle, by znaleźć się jak najbliżej marzeń, chociaż, mimo nadziei, ma się świadomość, jak to się wszystko skończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz