niedziela, 19 lutego 2017

O woli walki i prawie do bólu

Łatwo jest położyć się i płakać. Nieco trudniej,  kiedy nie można wycisnąć z siebie łez. Bo one, jak na złość nie chcą się pojawiać w czasie,  kiedy w ciszy, spokoju i samotności, mogę pozwolić sobie na chwilowe poddanie się emocjom. Na słabość. Pojawiają się,  kiedy mogą sprawę tylko pogorszyć.

Są ludzie, przed którymi wstydziłabym się. Zbyt długo i zbyt skutecznie udawałam twardą i niewzruszoną. I zaczynałam w to wierzyć.  Do momentu, kiedy przestawałam panować...  Nad czym? Czy to poddawało się ciało,  rekacja przecież jest fizjologiczna. Z drugiej jednak strony, odwracając słowa mądrego człowieka, jeśli coś działa psychologicznie, to działało i chemicznie. Głupie ciało poddało się chemicznemu naciskowi mózgu. Również atakowanemu chemią i chemią łez próbującego się ratować. Gdzie w tym wszystkim, do cholery, jestem ja? Dlaczego nie mogę krzyknąć STOP! To moje ciało, nie wymagam od niego nadludzkiego wysiłku, to nie podróż na Kilimandżaro. To mój mózg, ja w zasadzie w nim rezyduję... Gdzie jestem ja? Gdzie jest moja rola? Jak daleko sięgają kompetencje?

Są ludzie, którzy nie mogą widzieć mojej słabości. To dałoby im satysfakcję, nawet gdyby nie mieli w tym udziału. Wiedzieliby, że nie panuję nawet nad zasiedlanym przez siebie kawałem mięsa ze szkieletem. Że skoro walczę z nim, nie będę miała sił na inną walkę. Chociaż chcę ją prowadzić, bo poddanie, wywołuje u mnie najwyższe obrzydzenie. I nawet kiedy przegrywam i w akcie desperacji, podejmuję kolejną walkę, bezsensowną, często sama sobie szkodząc, mam przynajmniej świadomość jednego zwycięstwa.

Jest osoba, która nie może widzieć jak upadam, bo sama potrzebuje wsparcia. Jak mogłabym uważać się za takowe, będąc widocznie złamana. Ale i tu nie mogę doszukać się zrozumienia...
Wspieram. Jak mogę, chociaż mogę niewiele. Jej problem, staje się moim. I po pewnym czasie jest tylko on. Znika gdzieś dawna radość. Czy ja ją jeszcze odzyskam?! Bo zniknęła z nią i nadzieja.
Wspieram. Jak mogę. Ale na zrozumienie przestałam już liczyć. Bo istnieje tylko jej Problem. I żaden inny ponad nim, ani obok niego. Nie przeczę jego istnieniu. Jak mogłabym, skoro sama czuję jego ciężar. Ale... Odebrał mi prawo do bólu. Do bezsensownej, głupiej walki. Bo jak mogłabym do niej zachęcać, donosząc o porażkach... Choć za ich skutki byłam oceniana.

Nie pomaga świadomość, że oprócz przeciwności z zewnątrz, poleceń nie słucha nawet własny organizm. Nad czym tak naprawdę mam jeszcze władzę? Walczę i obojętnieję w walce. Wygrywam i tracę możliwość cieszenia się z wygranej. Zabijam wszystko. Zabijam słabości i radość. Bezsilność i miłość. By porównać do fizycznie...  Ostrzeliwuję wroga ładując do armat siebie samą, po kawałku. Ostatnia poleci pewnie głowa.

piątek, 13 stycznia 2017

O przeżywaniu

Naprawdę,  nie wiem czy to w ogóle możliwe.

Można przeczytać nawet najcięższe historię i nie zareagować na nią emocjonalnie.  Tak miałam z Orwellem,  konkretnie powieścią,  której tytułu nie spamiętam nigdy,  prawdopodobnie dlatego,  że stanowi go data.  Daty odebrały mi w liceum piątkę z historii...
Słyszałam od wielu osób,  jak paskudnie czuły się po przeczytaniu tej książki.  Jednak na mnie nie zrobiła ona aż takiego wrażenia.  Może dlatego,  że trudniej było mi wczuć się w któreś z głównych bohaterów.

Zupełnie inaczej jest,  kiedy pochłania mnie historia postaci z którą łatwo się identyfikuje -  banalne i oczywiste.  Czasem nawet w lekką powieść przygodowe potrafię wciągnąć tak,  że przez kilka dni, tygodni,  miesięcy,  każdą chwilę zamyślenia poświęcam na stawianie się w czyjejś sytuacji,  albo wklejanie się żywcem do historii tuż obok tej postaci,  by towarzyszyć jej i u jej boku przeżywać to samo.
Wyobraźnia umieszczała mnie już chyba wszędzie.  Na statkach kosmicznych i Gwieździe Śmierci,  na dnie oceanu, we wnętrzu U-Boota,  w światach fantasy.  Bywałam obserwatorem,  ofiarą sytuacji,  dowódcą wojskowym,  w głównym nurcie akcji,  lub z boku.  Zwyciężałam,  przegrywałam,  ponosiłam przeróżne konsekwencje swoich działań.  Każda historia przemyślana, przerobiona w każdym szczególe.  Przeżyta. Przeżta,  chociaż w rzeczywistości siedziałam na nudnym wykładzie.

Książki mnie ubogaciły i zraniły. Dość wcześnie doszłam do wniosku,  że tak zwana literatura młodzieżowa, to straszny kicz i dziadostwo,  nie dziękuję pięknie.
Zaczęłam czytać rzeczy coraz bardziej angażujące emocjonalnie,  może nawet trochę zobojętniałam.
Chociaż w wielu sytuacjach,  czuję się jak gówniara w towarzystwie moich rówieśników,  często czuję się jednocześnie stara.  Bywa,  że z politowaniem patrzę na ich naiwność,  że irytuje mnie niepomiernie ich brak samoświadomości.

Co to jest? Czy przeżycie wyobrażone może doświadczać? Książki uczą,  to wiadomo i to się powtarza.  Ale czy potrafią w takim stopniu wpływać na osobowość?
A co z urojonymi doświadczeniami?
Czytałam,  że koszmar senny uczy mózg radzić sobie ze stresem.  Czy zapadanie się we własnej wyobraźni,  może uczyć czegokolwiek?
Czasem obciąża i męczy. Co daje w zamian?
Odbija mi się czkawką moja zadeklarowana niewiara w psychologię.

sobota, 17 grudnia 2016

O istocie czucia.

Było tak, że nie byłam zdolna czuć. I nie przeszkadzało mi to w najmniejszym stopniu. Nie rozumiałam ludzi, nie potrafiłam współczuć im w nieszczęściu. Chwilowe ataki rozrzewnienia, tęsknoty, traktowałam jako przejawy słabości.

Było tak, że wpadałam w melancholię. Zachwycało mnie piękno wrażliwości, chociaż bolała. Ale była cicha i spokojna, najspokojniejsza we mnie. Była dojrzała, a nie było we mnie nic dojrzalszego, prócz pragmatyzmu. I dawałam się jej wciągać. Może z powodu nieświadomego poczucia winy, że zbyt zimno traktuję świat, że muszę to odpokutować.

Stało się tak, że się zmieniłam. Potrafię się do kogoś odnieść i wczuć. Z zaskoczeniem konstatuję, że wreszcie rozumiem. Że czuję i wiem już co czują inni. Odkrywam w sobie wrażliwość. Sporo wrażliwości, choć często tłumionej pragmatyzmem i logiką.

Jak mogłam myśleć, że jestem silna, mogąc we względnym spokoju przeżywać kolejne dni? Jak mogłam myśleć, że idąc wyprostowana, demonstruję tę siłę, skoro ciążył na mnie tylko jeden ciężar? Ten który maskowałam, ten którego się wstydziłam, bo pochodził z wnętrza.
Racjonalna wrażliwość jest piękna.
Późno to odkryłam, ale jest więcej rzeczy, które późno dla mnie nadeszły. I one mnie otworzyły.

Czuję się jednocześnie stara i młoda duchem. Czuję się jak dziecko eksperymentujące z nowymi doświadczeniami, ale wiedzące dość, by radość z nowego odkrycia przygasła po chwili. Czuję się niedojrzała i często bezradna między ludźmi, ale czasem przeraża mnie ich naiwność i dziecinada.
Superpozycja? Zawieszona między stanem wiecznego zaskoczenia i kwaśnego realizmu...

sobota, 22 października 2016

O śmiechu i uśmiechu

Śmiałam się od dawna. Z dowcipu, z filmu, książki, sytuacji. Dusiłam się na wykładach próbując nie wybuchnąć wariackim chichotem z własnego pomysłu. Śmiałam się snując chore plany. Nikt, kto znał mnie pobieżnie, prawdopodobnie nie przypuszczał nawet, że tkwię w głębokim dołku. Sama zastanawiałam się często, czy te dwie rzeczy nie stoją ze sobą w sprzeczności. I doszłam do wniosku, że między śmiechem, a uśmiechem jest przepaść.
O co chodziło dokładnie, połapałam się dopiero kiedy udało mi się wygrzebać.
Przecież śmiech przychodził na mnie z zewnątrz. „Na mnie”, to chyba dobre określenie, czasem wręcz atakował, trzeba było się przed nim bronić.

Uśmiech zrozumiałam niedawno. Wypromieniowuje z wnętrza, pojawia się na najniklejsze wspomnienie miłej chwili, drobne wzruszenie. Byłam bez niego uboga! Brakowało mi tych emocji, brakowało czegoś, co od środka zawsze będzie ogrzewać. Śmiałam się, tak, ale wewnątrz nadal chłód czekał tylko, by zająć miejsce chwilowej wesołości. Wszystko cichło, zaczynałam zapadać się w sobie.
Ilu ludzi chowa się za śmiechem z pustką... Przynajmniej o to jestem bogatsza, wiem, jak to wygląda po drugiej stronie maski, wiem jak trudno przyznać się do problemu. Jak dać bliskim sygnał, kiedy zaprzeczam mu śmiechem, a oni sami woleli wypierać przypuszczenia.

wtorek, 18 października 2016

O spełnionej nadziei...

Dzień miał wszelkie predyspozycje by być totalnie paskudnym. Wydawało się, że na każdym kroku coś mi zdycha, że każden jeden plan coś zakłóca. Balansuję na krawędzi, za którą nie chcę zajrzeć, bo boję się jednoznacznie dowiedzieć, czy mam szanse na szczęście, czy to o czym marzę może się spełnić... Czy jest tam tylko pustka. Kilka godzin męczenia siebie wzajemnie, pisane pod pulpitem wiadomości są niepełne, urwane, niedokończone. Zamieram, kiedy któraś ociera się o wyznanie, bojąc się odpowiedzieć cokolwiek, czekam na dokończenie myśli, na wyjaśnienie sytuacji. Dostaję niewiele znaczącą wiadomość. Chodzę jak we śnie, prawie nie ogarniając co się wokół mnie dzieje.
Bałam się załatwiać to przez internet, miałam zaplanowany wyjazd. I nagle dowiaduję się, że nic z tego nie będzie, że muszę być na miejscu. Chce mi się płakać z bezsilności, ale nie mogę, nie przy ludziach, otworzyć szeroko oczy i wpatrzyć się w niebo, osuszy je wiatr. Śmiech na pokaz, żeby nie rozkleić się publicznie. Byle coś robić, byle nie myśleć za dużo, dać się wciągnąć.

Wracam do pokoju, nie chce mi się już płakać, nie mam siły, pustka w głowie. Nie pustka - bigos. Telefon. Jak mogłam zadawać ten ból sobie i jej? Zadawałyśmy go sobie po równo... Serce wali mi jak głupie, nie mogę zebrać myśli, dukam, chociaż czuję, że to ten moment. Boję się wyznania, ale nie wytrzymam dłużej.
Tak.
Nie wierzę. Przyzwyczaiłam się do niepowodzeń. Przyzwyczaiłam się też, że wszystko co dobre przepada. Nagle dostaję szczęście, dostaję coś, w co nie wierzyłam długi czas, a jeszcze dłuższy udawałam, że nie wierzę. Dostaję perspektywy, motywacje, prawo planowania wspólnej przyszłości. Dostaję sens.
Nie wierzę.
Zmienia się wszystko. Nie jestem już sama, nie muszę sobie kłamać, że pragnę samotności.

poniedziałek, 12 września 2016

O tym co nieodwracalne

Boję się tego słowa, boję się takich sytuacji, chociaż zdarzały mi się relatywnie rzadko. Pamiętam tylko kilka, w których niemożność zrobienia czegokolwiek mnie po prostu uderzała. A przecież takie rzeczy zdarzają się bez przerwy, przecież „nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki”. Jakimś cudem, znając to zdanie, przez długi czas, myślałam, że można. Pomijając przypadki ostatecznie ostateczne, jak na przykład śmierć.
Ładując się w dzieciństwie w różne sytuacje, nauczyłam się, że zawsze jakoś uda mi się z nich wyplątać. Awanturę się załagodzi, zadanie domowe się nadrobi, ze szkolnej afery się pięknie wyłga. Stając przed ścianą ślepego zaułku wiłam się jak piskorz, szukając dziury, którą można by się prześlizgnąć. Cokolwiek, byle nie stać i nie czekać biernie.
A nie tak dawno, na studiach, przyszła tak zwana dorosłość. I pokazała co potrafi. Ścian jest coraz więcej i coraz mniej w nich szczelin. W sytuacji, kiedy mogę tylko czekać, rozpamiętywać co zawaliłam nie potrafię się zatrzymać w wiecznej, choćby symbolicznej, walce. Wiem, że nic nie da walenie głową w mur, wiem, że autodestrukcja w niczym nie pomoże. I wiem, że zawiniłam. Wariuję, inaczej się tego nie da nazwać, kiedy siedząc spokojnie między ludźmi, czekając na jakąś tam decyzję, myślę o tym, jakby to było wyrwać sobie z piersi mostek, unieść go zakrwawionymi dłońmi i pogryźć.

niedziela, 11 września 2016

Autoprezentacja

Pierwszego posta napisałam pod wpływem tak zwanej chwili, ale na wszelki wypadek, gdyby te owoce potrzeb odreagowania miał ktoś czytać...
Należę raczej do gatunku ludzi, którzy „widzą/czują więcej”. Ale bynajmniej nie na wyłączność i bez tendencji do wywyższenia. Mam pełną świadomość pewnych faktów, ale nie zamierzam się na nich skupiać i rozczulać, chociaż bez wątpienia rzutują na to w jaki sposób postrzegam rzeczywistość i prawdopodobnie przyjdzie mi coś to tym napisać, choćby w tej introdukcji. Są to zaburzenia osobowości i depresyjne, bez obaw, nie szukam współczucia i pogłaskania, przyznaję się dla jasności.

Kto czytał, lub słyszał o Gombrowiczu, na pewno zna pojęcie „gęby”. Nie ma sensu się jej wypierać, mam nawet kilka „gąb”, lub „masek”. Problem pojawia się kiedy sama nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, która z nich jest moją własną... Ale tak źle nie jest, nie postrzegam siebie jako kilku osób. Muszę się jednak często sama przed sobą przyznawać, że nie, to nie ja, to do mnie nie pasuje, albo wręcz przeciwnie, że chociaż wydawało mi się, że jestem inna, że (przykładowo) poezja Romantyzmu nie jest w moim stylu, myliłam się. Na osobiste pytanie np. o zainteresowania nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie. Często wpadam w pułapkę pytania „czy ja na pewno wiem, co to znaczy interesować się czymś/lubić coś/kochać kogoś?”. Chociaż czasem moje „wnętrze” przysparza problemów, w jakiś pewien sposób jestem zadowolona z jego dziwactw.
Depresja w bliżej niezidentyfikowanej postaci jest. Siedzi sobie, daje znać, ale staram się trzymać ją wewnątrz. Pamiętać o samodyscyplinie i o tym, że jako ciało plastyczne i niezdecydowane, mogę kształtować się sama. Na co dzień nie wypuszczam jej ze środka, by nie słyszeć znowu „lubię cię, ale to smędzenie mnie męczy”. Trudno.